niedziela, 24 listopada 2013

4. welcome to my nightmare, I think you're gonna like it.

Alice Cooper - Welcome to my nightmare

Przeciskała się przez tłum w terminalu przylotów na londyńskim Heathrow. Rozglądała się dookoła, drżącymi rękami wystukując znany sobie na pamięć numer telefonu.
Nie odebrał.
Nie zważając na przyglądających się jej dziwacznie przechodniów, osunęła się na ziemię. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Nie widziała. Nie słyszała. Nie czuła. Było jej wszystko jedno. Nie dbała o to, że ktoś właśnie ją popchnął, a starsza pani wrzeszczała jej gdzieś za uchem, że blokuje przejście.
Obiecał.
Patrzyła przed siebie, niewidzącym wzrokiem. Czuła się jak w filmie bez happy endu, siedząc samotnie, patrząc na ludzi biegnących we wszystkie strony w zwolnionym tempie.
-Maddie? – usłyszała gdzieś znikąd, tak dobrze znany sobie głos.
-Jesteś… - poderwała się z ziemi i rzuciła w objęcia mężczyźnie swojego życia.
W euforii, nawet nie zaprzątała sobie głowy chłodem, jaki od niego bił. Był tutaj, tylko to się liczyło.


-… ciągle jeszcze się gubię, ale już przynajmniej nie muszę dzwonić po wuja lub ciotkę, żeby mnie szukali. I wiesz, szukam dla siebie jakiegoś małego mieszkanka, żeby nie siedzieć im już tak na głowie…. – mówiła jak najęta, nie chcąc pominąć nawet jednego drobnego szczegółu opisującego życie w Londynie. Leżała na kanapie, przytulając się do niego ile sił.
Ale był jakiś dziwny. Nieswój.
Zaczynało już ją to uwierać. Nie mogła znaleźć sobie wygodnego miejsca w jego ramionach, w których zawsze dotychczas szukała ciepła i ukojenia. Czuła się nieswojo w swojej ulubionej, bezpiecznej kryjówce przed światem.
Może gdyby odwzajemnił gest, a nie leżał tak tylko?
-Gabriel, co jest z tobą? – nie wytrzymała już.
-Nic, kontynuuj. Cieszy mnie fakt, że tak dobrze się bawisz ze swoimi piłkarzykami. – mruknął bezbarwnie, przyglądając się sufitowi.- Jestem zmęczony, musze się położyć. – po czym bezceremonialnie wstał, zrzucając z siebie Maddie i poszedł w kierunku jej pokoju.
Dziewczyna w stanie ciężkiego szoku, nie potrafiła ruszyć się z miejsca przez kolejnych kilkanaście minut. Siedziała na kanapie w tej samej pozycji, w jakiej ją pozostawił i tępo wpatrywała się w telewizor.
To nie jest twój Gabriel. Idź tam i zobacz kto jest w pokoju na górze, bo to na pewno nie twój narzeczony. TWÓJ Gabriel zapytałby jak idzie nauka. TWÓJ Gabriel byłby podekscytowany poznaniem Kanonierów. TWÓJ Gabriel przytuliłby cię, pocałował i powiedział, że tęsknił. 

Otworzyła po cichu drzwi do swojego pokoju i zastała Gabriela z telefonem przy uchu. Nawet nie zwrócił na nią większej uwagi, wbijając kolejny sztylet w jej serce.
-….tak tak, niedługo wracam do Paryża, to tylko kilka dni. – wychwytywała strzępy rozmowy, krzątając się po pokoju. Przebrała się w piżamę i położyła ostrożnie obok niego.
-…tak jak obiecałem, załatwię to… tak, wiem… widzimy się w poniedziałek, o nic się nie martw. Bisous! – jego głos był łagodny, kiedy rozmawiał przez telefon, nie tak oschły, jak jeszcze kilka chwil wcześniej.
-Kto to?
-Mama.- odparł, po czym odwrócił się tyłem to niej, by po chwili zasnąć. A ona leżała dłuższą chwilę, z nadzieją wpatrując się w jego plecy.
Przytul mnie, no przytul mnie. Odwróć się i mnie przytul…
Połknęła nową porcję łez i wciąż pełna nadziei, ze zmęczenia zasnęła.
Kolejny dzień nie przyniósł poprawy. Przyniósł tyle samo bólu, wymuszonych uśmiechów i powstrzymywanych łez, co poprzedni. Siedziała samotnie na łóżku okryta ciepłym kocem. Miała tyle planów, chciała mu pokazać swoje ulubione miejsca, uczelnię, Emirates. Cały jej zapał umarł. Nasłuchiwała odgłosów dobiegających z łazienki, bała się kolejnej fali rozczarowań, czekającej ją, kiedy tylko Gabriel pojawi się z powrotem w sypialni. Usiłowała przywołać uśmiech na twarz, wyjść na miasto, śmiać się i cieszyć słonecznym dniem.
Zdała sobie sprawę, że od dłuższej chwili wpatruje się w systematycznie wibrujący telefon Gabriela.
Dlaczego ten cholerny telefon nie przestaje wibrować.
Częstotliwość, z jaką dostawał wiadomości, była co najmniej zaskakująca. Może to ojciec. Może coś się stało. Przychodnia? Może go potrzebują. Ciężkie jest życie lekarza.
Sięgnęła po telefon.
Trzy nieodebrane połączenia, wszystkie od niejakiej Amélie, sześć wiadomości, również od niej.
Stał w strumieniu lodowatej wody, zamknął oczy i spróbował zebrać w sobie siły. Nie dziwił się Amélie, że tak bardzo na niego naciskała, by zerwał z Maddie. Myślał, że to będzie prostsze, że po prostu stanie przed nią i powie, że to koniec. Zapomniał jednak jak bardzo kochał ten uśmiech, te roziskrzone na jego widok oczy, gdy ją zobaczył wspomnienia wróciły i uderzyły w niego z niewyobrażalną siłą. Zamknął oczy i pozwolił zimnym strumieniom wody spływać po jego rozgrzanych policzkach. Teraz albo nigdy. Teraz albo już do końca swoich dni będzie musiał udawać, nie znajdzie już siły. Wyszedł spod prysznica i skierował się do sypialni.
Nie tak to miało wyglądać. Nie miał jej właśnie teraz zastać, stojącej po środku pokoju z jego telefonem w drżącej dłoni, z oczami pełnymi łez. Z żalem i niemym zapytaniem wypisanym na twarzy. Podniosła na niego zrozpaczony wzrok. Czekał na wybuch złości, żalu, płaczu, jednak nie doczekał się. 

Z całej siły rzuciła telefon tuż pod jego nogi. Chciała wykrzyczeć mu w twarz każdą upojną chwilę spędzoną wspólnie, zmarnowane trzy lata, ale głos zamarł jej w gradle.
Bez zamysłu chwyciła jego jeszcze nie rozpakowaną walizkę, wybiegła z nią na balkon i wyrzuciła ja poza balustradę, jak szalona zaczęła biegać po pokoju zbierając jego rzeczy, łącznie z ich wspólnym zdjęciem stojącym na szafce przy łóżku i wyrzucać je wszystkie po kolei wprost do ogrodu.
A on stał tylko i patrzył na nią, miotającą się we wszystkie strony. Nagle zapragnął przygarnąć ją do siebie, przytulić z całych sił i powiedzieć, ze ją kocha.
Za późno.
Gdy skończyła, popatrzyła na niego z mocą.
-Na co jeszcze czekasz? Wynoś się, powiedz Amélie, że sprawa załatwiona. Pozbyłeś się mnie ze swojego życia.- bezceremonialnie wypchnęła go z pokoju i nie zważając na to, że stoi przed nią w samym tylko ręczniku, wyrzuciła go na podjazd, zatrzaskując mu drzwi przed nosem.
Upadła na podłogę i dopiero teraz pozwoliła sobie na płacz. Opadła z sił, leżąc zwinięta w kłębek tuż pod drzwiami wylewała z siebie morze łez. Nagle poderwała się w amoku, kopnęła drzwi, zrzuciła płaszcze z wieszaka, jednym ruchem zepchnęła wazon z kwiatami z niewielkiego stoliczka w przedpokoju, krzyknęła ile sił w płucach i znów opadła na podłogę, kalecząc dłonie o rozbite szkło. Nie czuła bólu. Nic nie czuła. Tylko rozpacz.
Ociężale podniosła się do pozycji stojącej, nic nie widziała przez łzy, potykając się skierowała swoje kroki do salonu, otworzyła barek i chwyciła butelkę tequili. Wypiła duszkiem kilka łyków, powstrzymując odruch wymiotny. Powtórzyła czynność kilkakrotnie, po chwili czując zawroty głowy. Nie zważała na to, rzuciła pustą butelkę na dywan i sięgnęła po kolejną. Po kilkunastu łykach chłodnej whisky poczuła, że jej ciało odmawia jej posłuszeństwa, żołądek skręca się z bólu, a ona sama nie widzi już konturów poszczególnych sprzętów, a wszystko zlewa się w całość. Tak szybko, jak tylko pozwolił jej na to stan, do jakiego sama się doprowadziła pobiegła do łazienki, padła na kolana przed otwartą ubikacją. Chwilę później, była w stanie spojrzeć na siebie w lustrze, blada jak papier twarz, roztrzęsione usta, rozmazany makijaż i przekrwione, podpuchnięte oczy.
Obraz nędzy i rozpaczy we własnej osobie.
Niewiele myśląc, chwyciła opakowanie środków nasennych, używanych przez wuja przed stresującymi meczami, by zdrowo się wyspać. Ona miała gdzieś zdrowy i spokojny sen. Wysypała kilka tabletek na rękę i połknęła je wszystkie, a potem jeszcze kilka. Droga powrotna do salonu okazała się jeszcze trudniejsza, chwyciła butelkę whisky i pociągnęła jeszcze kilka łyków. Nogi ugięły się pod nią, a świat już doszczętnie się rozmazał.


Z zawrotną prędkością, jechał w stronę Emirates. Jak zwykle spóźniony. Gdy jego telefon się rozdzwonił, podskoczył na siedzeniu i o mały włos, a potrąciłby jakiegoś mężczyznę w samym ręczniku, przebiegającego przez ulicę na Totteridge.
Zaraz, zaraz….
Obejrzał się za siebie, ale nie zauważył nikogo.
-Będę za 5 minut trenerze – wypowiedział swoją stałą formułkę, zdając sobie sprawę z tego jak daleki jest od prawdy.
-Świetnie, zapomniałem teczki z planami i symulacją na mecz z Man United. Jak będziesz przejeżdżał koło mojego domu to wstąp po nią. Maddie ci otworzy.
Odetchnął z ulgą, tym razem może obejdzie się bez wykładu.
-Ale pamiętaj, jeszcze jedno spóźnienie i pauzujesz przez kolejnych 5 meczów, tak tylko przypominam. – odpowiedział Arsene na odchodne i się rozłączył.
-Kurwa… - zaklął cicho pod nosem i skręcił w boczną uliczkę, z której przed chwilą wybiegł ów półnagi delikwent.
Zadzwonił dzwonkiem kilkakrotnie, jednak nie doczekał się odpowiedzi. Już chciał zawrócić do samochodu, ale coś pchnęło go do otwarcia drzwi. To, co zobaczył w środku, przeraziło go. Krew, rozbite szkło, porozrzucane płaszcze.
Po cichu wszedł do środka.
Na krótką chwilę stanął jak wryty. Zobaczył ją leżącą bez życia na zimnych panelach. Butelka wyśliznęła jej się z ręki i potoczyła tuż pod nogi piłkarza. Podbiegł do niej, sprawdził puls.
Żyje. Oddycha. Coraz słabiej, ale oddycha.
Nie zastanawiając się, poderwał ją na ręce i ułożył w bezpiecznej pozycji na tylnym siedzeniu samochodu, po czym ruszył z piskiem opon, łamiąc wszystkie możliwe zakazy drogowe.
Stał bezradnie na szpitalnym korytarzu, patrząc jak ratownicy usiłują przywrócić życie dziewczyny.
-A niech cię. Zachciało ci się śmierci godnej gwiazdy rocka, przedawkować wszystko, co się da i odfrunąć. – pokręcił głową, oparł się o zimne kafelki, wyregulował oddech i wybrał numer swojego trenera.


*
No i to tyle na dziś.

Wkurza mnie to, że jakimś cudem w dziwnych miejscach pojawiają się takie wększe odstępy pomiędzy akapitami, poprawiam to i poprawiam, a one i tak wracają na swoje miejsce. To zakłuca moje wewnętrzne czi... Albo to po prostu moja przeglądarka, nie wiem... 
Pozdrawiam ;)

czwartek, 14 listopada 2013

3. strange kind of woman.



Siedziała na tylnym siedzeniu ogromnego BMW, należącego do Wojtka Szczęsnego, wytrzymując zawistne spojrzenie dziewczyny, która najprawdopodobniej była dziewczyną piłkarza i powtarzając sobie w kółko, jak bardzo złym pomysłem było godzenie się na jakiekolwiek wyjście z piłkarzami. Od tak dawna nie wychodziła w weekendy, oddając się urządzaniu ich wspólnego mieszkania i przygotowywaniu się do przyszłej roli żony, że już prawie zapomniała, jak to jest, prowadzić nocny tryb życia. Nocny tryb życia, który zawsze tak bardzo uwielbiała. Z paryskiego pieska salonowego, obecnego na każdej wielkiej imprezie, zamieniła się w perfekcyjną panią domu. A teraz zupełnie nie wiedząc dlaczego siedzi w samochodzie z nieznanym sobie mężczyzną, odziana w długą, czarną obcisłą sukienkę i niebotycznie wyskokie czerwone szpilki, ukradkiem poprawiając makijaż i walcząc z irracjonalnym poczuciem winy.
Zmiękłaś, popadłaś w rutynę dnia codziennego. Na co ci to było? Masz dwadzieścia lat, a zachowujesz się, jakbyś miała co najmniej czterdzieści. Rób to, co w tym wieku wychodzi ludziom najlepiej, baw się. Nie przejmuj się Gabrielem, zrozumie. Nie chciałby przecież, żebyś zamieniła się w nudną  babcię robiącą sweter na drutach w sobotni wieczór.
Zatrzymali się gdzieś w centrum Londynu, obok samochodu Wojtka zaparkował Jack. Nie znała jeszcze miasta na tyle dobrze, by wiedzieć, gdzie dokładnie się znajdują, jednak okolica wydawała jej się znajoma.
-Nienawidzę zapachu Soho nocą – mruknął Jack.
-Nie jęcz, nie będziemy się pałętać po szemranych uliczkach i gej klubach. W zasadzie, jesteśmy w zupełnie innej części Soho, uwierz mi. Nikt cię tutaj nie dopadnie w ciemnej uliczce – warknął Theo, rozglądając się niepewnie, gdy nagle na jego twarzy zakwitł uśmiech. Jego wzrok skierował się na niepozorny budynek. Ciemne, zadrapane ściany, ogromne drewniane drzwi. Żadnych szyldów, napisów, świecących przeróżnymi kolorami neonów.
-Chyba żartujesz! Gdzie wy mnie wywieźliście! – wrzasnęła rozpaczliwie Maddie, gdy zdała sobie sprawę, gdzie zmierzają.
Niepotrzebnie gdziekolwiek szłam. Wywieźli mnie gdzieś i prowadzą do jakiegoś pustostanu. Zgwałcą mnie tam, zabiją i zostawią na pożarcie lisom.
-Zaufaj nam.
-Tak zawsze mówią w horrorach, a potem dziewczyna kończy zjedzona albo rozerwana na strzępy – odburknęła, zdając sobie sprawę z przerażającego faktu, że tak naprawdę jest na nich skazana. Nie wie gdzie jest, nie wie jak wrócić do domu.
Weszli do budynku, gdzie przy wejściu natknęli się na mężczyznę ubranego w szykowny garnitur, który sprawdził czy ich nazwiska widnieją na liście gości. Następnie zostali poproszeni o wyłączenie telefonów komórkowych.
-Gdzie jesteśmy? – przestraszona, chwyciła Theo za ramię.
-Ach, bo ty nic nie wiesz – spojrzał na nią, jak gdyby była to jej wina, jednak zgromiła go spojrzeniem.
-Zaraz zobaczysz. – zaśmiał się i pociągnął ją schodami w dół.
Czerwone i czarne grube drapowane zasłony, wzdłuż stylizowanej na staroświecką klatki schodowej, klimatyczne lampy i muzyka dobiegająca z wnętrza ogromnej sali, do której się kierowali.
-Czy wy mnie zabraliście do jakiegoś ekskluzywnego burdelu? –zapytała zaskoczona, jednak nie uzyskała odpowiedzi, jedynie ostentacyjne spojrzenie w sufit ze strony Theo.
Weszli do sali i zajęli miejsca w zarezerwowanej wcześniej loży. Spojrzała na ludzi odzianych w eleganckie suknie i garnitury, zajmujących miejsca przy stolikach, bądź tańczących w wydzielonym miejscu na parkiecie. Czuła się jak w starym francuskim filmie z czasów Moulin Rouge.
-Można panią prosić ? – oderwała wzrok od sceny zasłoniętej szczelnie czerwoną kurtyną i zobaczyła uśmiech Wojtka tuż przed swoim nosem.
-Czemu nie – uśmiechnęła się lekko i podała mu rękę, po czym spojrzała na dziewczynę siedzącą naprzeciw niej, która zerkała na nią zawistnie. Poczuła się trochę jak za dawnych czasów, kiedy kobiety jej przyjaciół nienawidziły jej ze szczerego serca, gdy oto wybrankowie ich serc ustawiali się niemalże w kolejce, by z nią zatańczyć. Poprawiło jej to nastrój, już zapomniała jaką przyjemnośc jej to sprawiało, jak zawsze uwielbiała być w centrum męskiej uwagi.
Patrz, ale nie dotykaj. Uwielbiaj mnie, ale z daleka.
Wstała i dała się poprowadzić na parkiet. Zespół ulokowany w kącie sali zaczął własnie grać piosenkę Edith Piaf.
Czy to bajka? Stary niemy film?
Zaczęli powoli  wirować w takt muzyki. Zamknęła oczy i pozwoliła się prowadzić.
Przecież to całkiem normalne, tańczyć w takt starych francuskich piosenek w długiej czarnej sukience, w objęciach zupełnie nieznanego sobie mężczyzny.
Natychmiast otworzyła oczy, napotkała wzrok swojego partnera i speszyła się lekko. Poczuła się winna, to Gabriel powinien być tutaj z nią, grać główną rolę w jej ulubionej scenie z ulubionego snu.
Lekko i subtelnie wywinęła się z silnych ramion Wojtka.
- Wracajmy do stolika… - nie wiedziała dlaczego szepce. Może z poczucia winy, że czuła się nadzwyczaj dobrze, w tym miejscu, w tym towarzystwie. Że na chwilę zapomniała o tęsknocie.
Naturalnie, powinnaś cierpieć i wypłakiwać sobie oczy. Po co komu trochę rozrywki.
Zauważył jej zdenerwowanie, jednak nic nie powiedział, uśmiechnął się tylko zawadiacko i poprowadził ją z powrotem do stolika, gdzie siedziała już tylko owa zazdrosna dziewczyna.
-Zatańczymy? – zapytała, siląc się na przymilny uśmiech.
-Później – mruknął i otworzył menu, na co dziewczyna wstała i z nosem skierowanym w sufit skierowała się na parkiet, gdzie dość brutalnie wyrwała Theo z objęć pięknej blondynki i zajęła jej miejsce u boku zrozpaczonego piłkarza, spoglądającego tęsknie za obrażoną pięknością, odchodzącą w głąb sali.
Dziwnie traktuje swoją dziewczynę, pomyślała, jednak zmieliła w ustach zdanie, które miała zamiar wypowiedzieć.
-Nie mogę z nią już wytrzymać, ta kobieta nie daje mi żyć… – warknął – czego się napijesz ?
-Nie rozumiem. – podniosła na niego wzrok sponad listy koktajli, którą właśnie przegladała. Ona piękna, on przystojny. Wyglądali na pasującą parkę.
-Długa historia, wiesz, dla niektórych granica pomiędzy przyjaźnią, a miłością jest bardzo cienka, niezauważalna wręcz. Long Island poproszę. – zwrócił się do kelnera, który właśnie pojawił się tuż obok nich.
-A dla ciebie Maddie? French Martini? – zaśmiał się z własnego żartu.
-Następnym razem, Negroni poproszę.
-Czyli będzie następny raz? – posłał jej swój uśmiech numer 4, zwany „żadna mi się nie oprze”. Onieśmielona jego uśmiechem, postanowiła zignorować pytanie i zapaść się gdzieś głęboko pod ziemię, by już nigdy nie ujrzeć światła dziennego.
Jego męskie ego rozpierała duma, gdy widział jej zdenerwowanie i nieśmiałość, to jak z rozpaczą rozglądała się po sali, szukając wzrokiem Oliviera, Jacka lub jakiejkolwiek innej ucieczki z sytuacji.
-Muszę zapalić – oświadczyła i wstała, zostawiając zdruzgotanego, chłopaka, który zdążył jedynie krzyknąć coś o szkodliwości nałogu.
Wychodząc na taras chciała zadzwonić do Gabriela, powiedzieć jemu i sobie samej, jak bardzo tęskni. Jednak nie było jej to dane zważywszy na zakaz, jaki w tym miejscu obowiązywał. Była zdana sama na siebie. Odpaliła papierosa i zaciągnęła się dymem, uregulowała oddech, a jej serce zaczęło bić normalnym rytmem.
Co się z tobą dzieje dziewczyno? Zachowujesz się jak nastolatka. Nic się tutaj nie wydarzyło, dlaczego wpadasz w panikę? Może boisz się tego, co może nastąpić w przyszłości? Nie ma sensu tworzyć scenariuszy. Ciesz się chwilą. Bądź ostrożna i rozważna.
-Tutaj jesteś, wszędzie cię szukałem. Show się zaczyna! – Jack cały w skowronkach wbiegł na taras, wyrwał jej papierosa z ręki i gdzieś go wyrzucił, a ją samą zaciągnął do środka.
Podeszli do stolika, gdzie Theo i Wojtek rzucali w siebie oliwkami ukradzionymi z Olivierowego martini, a domniemana dziewczyna Wojtka usilnie próbowała zwrócić na siebie jego uwagę.
Och, dziewczynko, tyle się jeszcze musisz nauczyć. Ostentacyjne prychanie i strzelanie fochów na nikim nie robi wrażenia. To nie chłopcy z podstawówki, tylko dorośli faceci, oni wiedzą więcej o kobietach niż tobie się, dziecko wydaje.
Zajęła miejsce pomiędzy Jackiem i Theo, uniemożliwiając im tym samym, kontynuowanie walki na oliwki. Kurtyna uniosła się, a za nią ujrzała tancerki ubrane w kuse sukienki i czerwone lub czarne gorsety. Zabrzmiały pierwsze takty kabaretowej muzyki, a pokaz burlesque na dobre się rozpoczął.

Oto i dopełnienie idealnego snu. Noc w kabarecie, francuska muzyka, tancerki rodem z Moulin Rouge, szyk, klasa i styl. Eleganccy mężczyźni, wpatrzeni w kobiety w cudownych sukniach.
To, co piękne Francuzki kochają najbardziej.
Wieczór wyrwany z marzeń, zabawa do samego rana, witamy w Londynie, mieście szaleństw, absurdów i braku ograniczeń.
Nad ranem wysiadła z samochodu Jacka, nie chciała jechać z Wojtkiem, po co kusić los. Weszła do domu i położyła się na łóżku, nie potrafiła ukryć uśmiechu. Koniec końców, piłkarze, których początkowo uważała jedynie za tępych półgłówków okazali się „nie być tacy źli”, przyznała się sama przed sobą, że od dawna tak dobrze się nie bawiła. Przygoda z Londynem zaczęła się całkiem obiecująco.
Gdyby tylko Gabriel mógł jej towarzyszyć…



*

Nie, żebym miała czas na pisanie, ale… mam terminy na uniwerku. Tak więc, posprzątałam mieszkanie, poszłam do dentysty i na zakupy, napisałam odcinek, obejrzałam zaległe odcinki Supernatural….

Witamy na studiach… a śmiałam się z tych głupich „kwejków”…

A tak swoją drogą, ów klub naprawdę istnieje ;)

sobota, 2 listopada 2013

2. you’re poison, running through my veins.


Minęło kilka dni, rozpoczął się rok akademicki. Madeleine skupiła się całkowicie na studiach, pracy nad poprawieniem znajomości języka. Rzuciła się w wir pracy nad sobą, by nie zadręczać się tęsknotą, spędzała każdą wolną chwilę, kontaktując się z Gabrielem, wpatrując się w ich wspólne zdjęcia, rozpamiętując każdy upojny moment, jaki z nim spędzała w słonecznej Francji. Wspólne wypady poza miasto, romantyczne spacery. Ten ogromny bukiet kwiatów, który od niego dostała, kiedy śmiertelnie obraziła się, o to, że zapomniał o jej urodzinach. Ta beznadziejna restauracja do której poszli przez pomyłkę, a kelner z gracją rozlał czerwone wino na jej błękitną sukienkę. Tęsknota wyżerała ją od środka.
To ciekawe, jak bardzo można kochać i jak bardzo nie zdawać sobie sprawy z tego, co się dzieje wokół.
To takie dziwne uczucie – miłość. Przychodzi nagle. W jednej chwili, zupełnie obca dla ciebie osoba staje się całym światem. Zupełnie zapominasz jak ten  świat wyglądał zanim owa osoba się w nim pojawiła, wydaje ci się, że było to jedynie puste miejsce, bez żadnych kolorów, bez sensu. Miłość to narkotyk, sprawia, że śmiejesz się jak dziecko, tylko by po chwili płakać z bólu, a na koniec szczerze śmiać się przez łzy. Nie myślisz trzeźwo, całe twoje życie staje się podporządkowane uczuciu. Oślepia cię, czasem ogłupia. Nie widzisz wad, widzisz jedynie pozytywy. Brakuje ci tchu, kiedy ukochanej osoby nie ma w pobliżu. Stajesz się niewolnikiem swojego serca, zapominasz o całym świecie. Ludzie mówią, że jest to najpiękniejsze uczucie, na jakie człowiek może sobie pozwolić. Mają rację, pomimo całego bólu, który się z tym wiąże. To czyste szaleństwo, ale zawsze istnieje promyk nadziei na powodzenie, dlatego brniemy w tą zabawę, nie bacząc na konsekwencje.
-Tęsknię za tobą Gabe… - usłyszał w słuchawce jej zmęczony głos.
-Ja za tobą też, moja piękna. – kłamstwo wypłynęło z jego ust tak naturalnie, jakby całe życie nic innego nie robił – ale teraz muszę już iść, wiesz, obowiązki przyszłego lekarza. – zaśmiał się cicho, po czym wysłuchał kilku jeszcze słów pożegnania i rozłączył się, po czym wrócił do sypialni, gdzie już czekała na niego blond włosa piękność. Uśmiechnął się pod nosem, kompletnie zapominając, po raz kolejny, o kobiecie wypłakującej sobie oczy z tęsknoty za nim, gdzieś w deszczowej Anglii.
Tak szybko wyrzucił ją z pamięci, że aż sam się sobie dziwił, spędzili przecież razem kilka lat. Nagle poczuł się jak dziecko, któremu zabraniało się wszystkiego dopóki nie ukończy osiemnastu lat, które z radości z osiągniętej w końcu niezależności i wolności traci głowę.

Wyszła z uczelni, zła, zmęczona, z potarganymi włosami, które zwinęła w końcu na czubku głowy i poprzetykała długopisami, by w marę utrzymać je tam, gdzie zaplanowała. Przewiesiła tubę z projektami do przejrzenia przez ramię i udała się w drogę na Emirates Stadium, gdzie umówiła się z wujem. Wysiadła z metra na Holloway Road, podróż wcale nie poprawiła jej humoru, nienawidziła transportu publicznego, na dodatek wciąż jeszcze gubiła się w podziemiach metra, gdyby nie mapa, którą zapisała sobie w telefonie oraz bardzo w Londynie użyteczny GPS, już dawno zaginęłaby bez wieści. By przypieczętować swój zły humor, wyciągnęła z torebki paczkę papierosów, po czym odpaliła jednego z nich. Już od dawna planowała rzucić to świństwo, ale biorąc pod uwagę prędkość, z jaką pędziło jej życie, ceniła sobie te krótkie chwile, kiedy mogła przysiąść i w spokoju przyglądać się wydmuchiwanemu dymowi.
-Witam panią artystkę!! – krzyknął ktoś, na co ona nie zwróciła najmniejszej uwagi.
Jaką artystkę? Gdzie?
-Maddie! – odwróciła się momentalnie, by natychmiast odbic się od czyjegoś miękkiego torsu – wyglądasz… inaczej? – mruknął Olivier, chwytając ją za ramiona, by nie upadła. Był to chyba jedyny z piłkarzy, z którym miała jakikolwiek kontakt. Przyjrzał się jej fryzurze, rozciągniętemu swetrowi, który miała na sobie, okularom na jej nosie oraz tubie na jej ramieniu.
-Jeśli chcesz, możesz zrobić zdjęcie mojej kanapce i wrzucić na Instagrama! – krzyknął ktoś inny. Spojrzała na chłopaka, próbując przypomnieć sobie jego imię, szybko jednak porzuciła ten pomysł.
-O czym ty mówisz ? I czy ja cię w ogóle znam? – zdała sobie sprawę z tego, że jej wypowiedź nie powalała błyskotliwością, lecz była zbyt zmęczona, by błyskać intelektem w towarzystwie facetów, których życie toczy się wokół piłki, kobiet i kolegów.
-Wojtek Szczęsny – wyszczerzył zęby
-Śszzz…  Sces… - poniosła sromotną porażkę.
-Spokojnie kochanie, na pewno dojdziesz do wprawy, już niedługo będziesz krzyczeć „Wojtek Szczęsny, najlepszy bramkarz” – ostatnią część zdania dodał po polsku.
-Nawet nie chcę wiedzieć, co to znaczy, kochanie… brzmi przerażająco.  – po czym wspaniałomyślnie zdecydowała się obrazić go w bardzo wymyśli sposób po francusku.
-Czy my się właśnie bawimy w „mój język jest trudniejszy, powtórz to!” – z nikąd pojawił się Jack Wilshere – lubię tę grę… chociaż zawsze przegrywam. Nie mam za wiele do zaoferowania, bycie Anglikiem jest do dupy… - zrobił smutną minę.
Sama zainteresowana pokręciła głową, porażona poziomem konwersacji, jaka właśnie miała miejsce i w której sama brała udział. Nigdy nie była fanką piłki nożnej, a kilka spotkań w gronie piłkarzy utwierdziło ją w przekonaniu, że to absolutnie nie ma sensu. Przez chwilę poczuła się jak w przedszkolu, pośród rozwrzeszczanych, niegrzecznych dzieci. Nagle jednak na horyzoncie zatlił się promyczek nadziei, oto pojawiła się przedszkolanka we własnej osobie. Właśnie dotarło do niej, że nie zna słów, by wyrazić uznanie dla swojego wuja za siły i motywację w zarządzaniu tym rozbrykanym stadkiem.
Odwróciła wzrok od Szczęsnego, próbującego zmusić Oliviera do powtórzenia jakiejś niewyobrażalnej sekwencji wyrazów, składających się głównie ze świstów i szelestów, poprzetykanych słowem „kurwa”.
- Boże, nareszcie… - jęknęła na widok wuja, na co on roześmiał się szczerze – proszę, nie pozwól już nigdy, żebym została z nimi sam na sam.
- Nie są tacy źli, jak się ich bliżej pozna. Trochę dziecinni, wiesz, faceci…
- Nie wiem czy jestem gotowa na takie szaleństwa, jak poznawanie bliżej któregokolwiek z nich. Może życie już nigdy nie będzie takie samo. Już czuję jak coś we mnie umiera. – odpowiedziała powoli, przyglądając się uważnie, Jackowi biegającemu w kółko po parkingu, wydzierającemu się w niebogłosy i machającemu Olivierowi jego torbą przed nosem, co miało miejsce przy głośnym dopingu ze strony Szczęsnego. – Trochę dziecinni, mówisz?
Wsiadła do czarnego samochodu, licząc po cichu na jakąś dobrą włoską restaurację, najlepiej z wygodnymi fotelami… albo z łóżkiem gdzieś w kąciku, gdzie mogłaby przepaść na chwilę i umrzeć ze zmęczenia, zgodnie z jej dzisiejszym planem.
Po zjedzonym obiedzie, miała wreszcie chwilę dla siebie. Postanowiła ją wykorzystać na telefon do ukochanego, wystukała znany sobie na pamięć numer i czekała. Jeden sygnał, drugi, trzeci… pewnie jest zajęty, zadzwoni później. Wzięła więc książkę i rozsiadła się w salonie.

-Dobra, to ja pukam, a ty mówisz.
-Ale ja nie chcę…
-Od początku wiedziałem, że to głupi pomysł. Trzeba było słuchać Oliviera.
-Nie żartuj, nikt nie słucha Giroud’a.
-Ja czasem…
-Cicho! – Jack trzepnął Wojtka w czubek głowy. – Przestańmy się zachowywać jak dzieciaki.
-Boże, dlaczego mnie na nich skazałeś… - szepnął Theo bardziej do siebie niż do nich i nacisnął przycisk dzwonka do drzwi. Jack i Wojtek skończyli szarpaninę, jaka odbywała się od dłuższej chwili za plecami ich kolegi i zamarli w oczekiwaniu na nieuniknione.
Arsene Wegner po chwili pojawił się w drzwiach i zmierzył trójkę ze swoich podopiecznych zaciekawionym spojrzeniem.
- Trenerze, bo my tak pomyśleliśmy, że Maddie nie ma znajomych tutaj w Londynie…
-No i my byśmy chcieli ją zabrać na imp…
-Na obiad!
-Pokazać miasto…
-Myślę, że chyba musicie ją zapytać, ja tutaj nie mam nic do powiedzenia. Ale wiecie… - spojrzał na nich surowym wzrokiem, po czym odsunął się by wpuścić ich do środka.

*
Wiem, jest beznadziejny, ale poprawię się.

Pozdrawiam !